Skip to content

Wyuczona bezradność – jak nie wpadać w jej sidła ?

 

Wyuczoną bezradność łatwiej jest rozpoznać u kogoś niż u siebie. Każdy z nas przychodzi na świat bezradny – jako niemowlęta możemy tylko krzykiem i płaczem komunikować swoje lęki i potrzeby. Jeśli otoczenie odpowiada na nie w wystarczającym stopniu, z czasem uczymy się, że mamy wpływ na otaczający nas świat i jednocześnie rośnie w nas przekonanie o własnej skuteczności. Jeśli jednak wielokrotnie nasze potrzeby były negowane (w dzieciństwie czy dorosłości), nabieramy przekonania, że nie ma znaczenia, co zrobimy, bo i tak nie mamy wpływu na sytuację. Taki stan nazywamy wyuczoną bezradnością, która wiąże się z utratą nadziei i zaprzestaniem poszukiwania rozwiązań. Poddajemy się, widzimy tylko powody, dla których jest ciężko i nie da się nic zrobić. Nawet jeśli pojawiają się możliwości rozwiązania frustrującej sytuacji, to ich nie zauważamy. 

Wyuczona bezradność może objawiać się przedwczesnym wyciąganiem wniosków, że czegoś nie da się zrobić. Przykładowo stwierdzamy, że sobie nie poradzimy, zadanie jest niewykonalne, instrukcja niejasna, mamy za mało czasu… tak jak to czasem mówią uczestnicy symulacji na szkoleniach. I wszystkie te argumenty wydają się być bardzo przekonujące! Dopóki nie przyjdzie inna grupa, która po prostu zadanie wykona. Mając dokładnie te same ograniczenia. 

Na tym zasadza się „podstępność” wyuczonej bezradności – jesteśmy przekonani, że wycofujemy się z działania z racjonalnych powodów. My je widzimy jak na dłoni! Wyuczoną bezradnością można się też „zarazić”. Gdy trafimy w grono malkontentów, po jakimś czasie sami nasiąkamy defetyzmem. Z drugiej strony, i to jest dobra wiadomość, obserwując ludzi o dużym poczuciu własnej skuteczności, możemy się wyuczonej bezradności systematycznie oduczać. 

Za każdym razem, gdy stwierdzisz „nie da się”, zadaj sobie dodatkowe pytanie – czy jest to fakt, czy opinia? Oraz – co by musiało się stać, żeby się dało? Kiedyś pracodawcy mówili, że nie da się wysłać większości pracowników na pracę zdalną… Tymczasem, gdy ta okazała się koniecznością, część zespołów odnalazła się w niej lepiej niż w pracy z biura. 

Kiedy chcesz zacząć regularnie ćwiczyć, ale „nie da się, bo nie masz czasu”, opatrz tę myśl pytaniem – ile maksymalnie czasu byś znalazł? Minutę? Świetnie, minuta dziennie „w desce/planku” to dobry początek budowania nawyku regularnego ćwiczenia. Nawet lepszy niż zaczynanie od razu od godziny! Zamiast zniechęcać się pierwszą przeszkodą i nie robić nic, myśl o tym, co jest w twojej strefie wpływu i stopniowo ją poszerzaj. 

Gdy w zespole obradujecie nad zmianami, poza pierwszymi reakcjami oporu na to, co może być trudne, warto jednak pójść krok dalej i zapytać – co można z tymi trudnościami zrobić? Niech konstruktywna krytyka łączy się z myśleniem o rozwiązaniach. 

Ta oczywistość wniosku, że „się nie da” i potraktowanie go jako fakt, a nie opinię, jest największą pułapką. Dlatego zachęcam Was do tego, żeby dyskutować ze swoimi nastawieniami i zacząć przewrotnie samego siebie pytać – „a co się da?”. Ewentualnie, co by się musiało stać, żeby się dało?

W zeszłym tygodniu rozegrałam swoją pierwszą w życiu partię w szachy. Mój przeciwnik co rusz zastawiał na mnie sidła i burzył każdy mój plan. Zaczynałam się poddawać: „Dobra, już zagraj cokolwiek! Przecież dopiero się uczysz, skąd ambicja, żeby wygrać?!”. Z odsieczą przyszła jednak przeciwstawna myśl: „A idź, cholero! Nie psuj mi zabawy!”😉 I wiecie co? Mój przeciwnik miał świetną ofensywę, ale nie zauważył, że odsłonił drogę do króla! Gdybym posłuchała pierwszej myśli (i emocji), to bym nie doczekała tego momentu oraz potwierdziła sobie, że się „nie da”. Jednak miło jest się czasem tak pomylić! Życzę Wam, jak najczęstszego przeganiania tej „cholery”, tak żeby nie psuła Wam zabawy, pracy i marzeń!